Krucha jak lód, Jodi Picoult

17:51 9 Comments A+ a-








Boję się napisać cokolwiek. Mam wrażenie, że cokolwiek tu napiszę to nie odda to piękna tej książki. Najchętniej podałabym Wam tylko tytuł, autora i kazała czytać. A potem pozwoliła płakać razem ze mną, na przemian z niekontrolowanymi okrzykami zachwytu.

Czytałam już tę książkę kilka lat temu. Często wracałam do niej w myślach. Nieśmiało określałam ją mianem najlepszej książki Jodi Picoult, jednak wciąż nie byłam pewna czy mówię prawdę. Bałam się, że po prostu dobrze ją wspominam, albo, że po takim czasie nie pamiętam co rzeczywiście odczuwałam albo, że mam do niej sentyment, bo była moim pierwszym spotkaniem z jej twórczością. Postanowiłam powrócić. Sprawdzić jak jest rzeczywiście. I wiecie co? To nie tylko najlepsza książka Picoult jaką czytałam. To jest w ogóle najlepsza książka jaką czytałam.

O trudnych tematach pisze się chętnie, one przyciągają uwagę. Jednak jeszcze nie spotkałam kogoś kto pisałby o nich w tak piękny sposób. Z delikatnością, dobierając słowa w taki sposób, że samoistnie nabierają mocy. Czasem mam wrażenie, że Jodi nie pisze. Ona czaruje słowami. Tak jak w dzieciństwie marzy się o nadprzyrodzonych mocach, to ona taką posiadła. Nie potrafię Wam opisać tego co czuję czytając jej książki. To jest coś na wzór wtulenia się ostatni raz w najbliższą osobę i usłyszenia od niej "kocham cię". Przepełnia Cię ból rozstania i szczęście, że ktoś Cię kocha. Tak jest z książkami Jodi Picoult - otrzymujesz najsmutniejszą historię, jaką tylko można sobie wyobrazić, ale jest opakowana w ramiona bezpiecznych, znajomych słów. Jednocześnie płaczesz i wiesz, że nie musisz się bać, bo spotkało Cię coś pięknego...

Charlotte i Sean tworzą małżeństwo zalewie od kilku lat. Pragną dziecka, jak niczego na świecie. Wiedzą, że spotkali się dość późno i jeżeli uda im się i Charlotte zajdzie w ciążę to będzie to ciąża o wyższym ryzyku wystąpienia choroby. Boją się zespołu Downa. Nikomu nie przychodzi do głowy osteogenesis imperfecta. Rodzi im się wyjątkowe dziecko, ale nie do końca w taki sposób w jaki by tego oczekiwał każdy rodzic. Ma niesamowite oczy - odbija się w nich niebo. Białka lśnią jasnym błękitem. I jest niska, bardzo niska. To jedne z cech charakterystycznych wrodzonej łamliwości kości. Dorosły człowiek ma 206 kości. Ona połamie je setki razy. Willow. Takie wybrali dla niej imię. W języku angielskim dosłownie oznacza to wierzbę. Wierzby sporo płaczą, to prawda. Są z tego znane. Ale mimo smagań wiatru tylko się gną. Nigdy się nie łamią. To miała być wróżba. 
Ich życie staje się problemem, a szpital drugim domem. Rosnące długi, wieczny brak pieniędzy, wyrzeczenia, trudne chwile, samotność i  nieprzespane noce spędzone na rozpamiętywaniu : co gdyby Willow nie było? Co gdyby urodziła się zdrowa?  
Ciążę Charlotte prowadziła jej najlepsza przyjaciółka - Piper. To była najprawdziwsza przyjaźń, ta o której można marzyć. Czasem mam wrażenie, że tylko marzyć. Bezwarunkowe wsparcie i zrozumienie, kobieca miłość, długie rozmowy, czas, który zawsze się dla drugiej znajdzie. To przyjaźń mimo wszystko, wbrew wszystkiemu i wszystkim. Poprzez nietrafny zbieg okoliczności i kolejne złamanie Willow, Charlotte i Sean szukają pomocy u prawnika. Ten radzi, aby wytoczyć proces o błąd w sztuce lekarskiej. Mieliby oskarżyć Piper o to, że nie powiedziała im odpowiednio wcześnie o chorobie Willow i nie mogli zdecydować się na aborcję. Wystarczy deklaracja, że gdyby wiedzieli o chorobie to usunęliby ciążę. Wygranie sprawy zagwarantowałaby im wysokie odszkodowanie, które znacząco udogodniłoby opiekę nad Willow i całe jej życie. Ale czy niezbyt wysokim kosztem? 

"- A ty, jak długo cię znam zawsze widzisz świat w prosty sposób : tu czarne, a tu białe. Ja uważam inaczej. Jestem tego więcej niż pewna i to właśnie próbuję ci pokazać : nie ma czerni ani bieli, tylko tysiąc odcieni szarości. "

Ta książka zaciera wszelkie granice pomiędzy dobrem, a złem. Po jej przeczytaniu nie jestem w stanie jasno określić swoich myśli. Nie potrafię powiedzieć, kto postąpił prawidłowo, a kto nie. Kogo poparłabym spotykając się z bohaterami tej książki? Pokochałam każdego z nich szczerą miłością, każdego podziwiałam, każdemu współczułam. Charlotte za determinację i siłę walki, Seana za jego męską upartość, Piper za to jak wspaniałą przyjaciółką potrafi być, Amelię przez to, że była tak pogubiona, tak bardzo oczekiwała miłości i zrozumienia. Jest więcej postaci, mniej ważnych i każda z nich zadaje jakieś pytanie. A te pytania są niewyobrażalnie trudne. Tak trudne, że jeżeli ktoś jest bardzo wrażliwy ta książka przytłoczy go całym swoim ciężarem. A jest go sporo. Książki tak zwykle na mnie nie działają, ale po kilku pierwszych stronach chodziłam jak w transie. Zastanawiając się tylko : jak? dlaczego?
Ta książka porusza całą gamę problemów. A wcale nie odnosi się wrażenia, przytłoczenia i plątania wątków. Wszystko jest jasne i klarowne. Mówi się o chorobie. Mówi się o aborcji, adopcji, okaleczaniu, bulimii. Ale moim zdaniem to głównie książka o miłości. O jej najróżniejszych odsłonach. O tym jak potrafi być piękna, w jak drobnych słowach i sytuacjach możemy ją odnaleźć i niestety... jak boleśnie potrafi ranić.

"Kiedy kogoś kochasz, to wymawiasz jego imię zupełnie inaczej. Słychać, że w twoich ustach jest bezpieczne. "

Ta książka jest cudowną odpowiedzią na pytania, dlaczego czytam tak mało fantastyki. Myślę, że życie pisze wystarczająco piękne scenariusze.

Collide, Gail McHugh

15:20 7 Comments A+ a-



Wcale nie miałam ochoty na tę książkę. Po wyboistej przygodzie z Niepokorną byłam trochę zdystansowana. Romansom z erotycznym podtekstem przykleiłam etykietkę. Nie najlepszą. Miło było poprawić sobie o nich zdanie. 

Fabuła Collide nie należy do najoryginalniejszych - to muszę autorce zarzucić. Jest banalna i do bólu przewidywalna, ale ten banał dobrze się czyta. Jest trójkąt. Ona i ich dwóch. I jest dylemat. Duży.

Emily przeprowadza się do Nowego Jorku tuż po śmierci mamy. To był dla niej spory cios, wychowywała ją tylko ona i nawiązała się między nimi niesamowicie silna więź. Brakowało jej rad, przyzwoleń, pokierowania na właściwy tor... Emilly po stracie najbliższej osoby nie potrafiła samodzielnie sterować swoim życiem, chciała, aby matka zawsze mogła być z niej dumna, ale nie była pewna, który z wyborów jej to ułatwi. Pomagał jej Dillon - jej chłopak. Pomagał podczas choroby, przy pogrzebie i po śmierci matki, gdy Emilly musiała stanąć na własne nogi. Kochał ją, rozumiał i wspierał.
Po przeprowadzce jednak zamieszkują osobno, ich związek to dopiero kilkumiesięczna miłość i Emilly postanawia zamieszkać z przyjaciółką - Olivią. Znajduje też pracę i zupełnie przez przypadek poznaje Pana Wysokiego, Przystojnego i Podniecającego. Gavina. Już po pierwszym spotkaniu zapadają sobie w pamięć. Chociaż to mało powiedziane. Gavin oszalał na jej punkcie. Nie zmieniła tego nawet wiadomość, że Emilly to dziewczyna jego przyjaciela. Tymczasem Dillon zaczyna pokazywać swoje prawdziwe oblicze. Przestaje być księciem z bajki, podczas, gdy Gavin właśnie taki wydaje się być. Emilly staje przed trudnym wyborem.Wybrać Dillona, który kocha ją, którego znała i lubiła jej matka i który jest dla niej bezpieczną przystanią? Ale który się zmienił i Emilly nie jest pewna czy ta miłość, którą ją darzy, jest dobra... Czy może seksownego, namiętnego playboya, który jest dla niej wielką niewiadomą, ale którego bez wątpienia pokochała? 

Wybór trudny, choć dla nie których oczywisty. Czytając recenzje innych osób odniosłam wrażenie, że nie czuli całego problemu Emilly, że Gavin był ideałem ze snów, a Dillon skończonym kretynem. Irytowało ich niezdecydowanie głównej bohaterki. Mnie nie. Rozumiem jej rozterkę i rozchwianie. Nie można, przecież pod wpływem sytuacji, które niebezpiecznie się ze sobą zbiegły, podejmować decyzji zaważających o całym jej życiu. Dillon mimo, że daleko mu było do ideału, mimo, że był paskudnie zaborczy, zazdrosny i jego charakter należał do, delikatnie mówiąc, trudnych, to kochał Emilly. Na swój własny, trochę spaczony sposób. Możecie na mnie krzyczeć, ale do pewnego momentu bardzo mu współczułam. W żaden sposób nie potrafię usprawiedliwić Emilly, za to co mu zrobiła. Bo to, że on był dupkiem, nie znaczy, że ona była lepsza. Skutkiem tego nie polubiłam ani Emilly, ani Dillona. Ani Gavina. Nie wiem. Jakoś śmieszyły mnie jego teksty i irytowało rozbijanie związku kumplowi. Mimo wszystko. Pokochałam za to Olivię. Za to, że za przyjaciółmi skoczyłaby w ogień, za to, że była tak cholernie zabawna i bezpośrednia. Dla Liv - dla niej musicie przeczytać tę książkę. I Trevor, brat Liv. Jego też polubiłam. Bardzo sympatyczny chłopak, opiekuńczy, który nie wpieprza się w życie przyjaciołom, ale potrafi z nimi porozmawiać, kiedy widzi, że coś dzieje się nie tak. Decyzje jednak, zawsze pozostawia im. 

Ocena takich książek jest trudna. One są przyjemne, bo są trochę banalne i proste. Czyta się je szybko i łatwo, bo nie przekazują wartości nad którymi trzeba byłoby się zatrzymać. Uważam jednak, że warto raz na jakiś czas przeczytać taką książkę, o ile jest tak fajna jak Collide. Bo mimo banalności porusza trudne tematy, jest dobrze pisana, chwilami zabawna i potrafi przyprawić o szybsze bicie serca.

Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Akurat.
I zapraszam po raz kolejny do ankiety! KLIK
Obsługiwane przez usługę Blogger.

Szukaj na tym blogu