Skaza, Cecelia Ahern

12:20 0 Comments A+ a-


Ludzie nie lubią, gdy przykleja im się etykiety. Niekiedy sami, poprzez swoje zachowania, wizerunek, pracę, ją sobie przylepiają, a potem nieco poirytowani ją zrywają. Nie wiem czy Cecelia Ahern była zirytowana przypisywaniem jej jedynie do lekkich romansideł czy zwyczajnie była znudzona. Może chciała się sprawdzić w czymś innym. Odcinając się od "Love, Rosie", "PS: Kocham Cię" i " "Pamiętnika z przyszłości" Cecelia poszła w kierunku zupełnie nowego gatunku literackiego, a dokładniej : dystopii.

Książka opowiada o przygodach siedemnastoletniej Celestine, która stała się ikoną walki z bezwzględnym systemem. Rewolucja, którą wywołała dąży do zniesienia obecnej władzy. Celestine została przez władze napiętnowana Skazą przez co jej przywileje i prawa są mocno ograniczone. Razem ze swoim przyjacielem Carrickiem zaczyna dążyć do przywrócenia normalności, równości.

Zdawałoby się, że książka będzie się głównie kręcić wokół polityki. Jednak właśnie ten wątek wydaje mi się uproszczony i nie wykorzystany. Cecelia chciała przedstawić bardzo zły system.
Rzeczywiście, jest to zauważalne, ale nie na tyle, żeby czytelnik był zszokowany, wzdrygał się na myśli o tym jak wiele zła on wyrządza. Większe wrażenie dałaby delikatnie mocniejsza gra na emocjach czytelnika. Nie zawsze bycie zachowawczym popłaca. Tym bardziej podczas próby z nowym, o wiele bardziej wymagającym gatunkiem prozy. Warto zauważyć powiązania pomiędzy nową książką Cecelii, a modnymi w ostatnim czasie książkami. Podobieństwa można znaleźć zarówno na płaszczyźnie gatunku, jak i nawiązań do fabuły. W związku z tym myślę, że książka mogłaby się spodobać fanom "Więźnia labiryntu", "Niezgodnej", chociaż te są zdecydowanie bardziej rozbudowane.
Naleciałością z poprzednich książek Ahern jest mocno skupienie się na emocjach. Obrywa się przez to fabule w której mogłoby się dziać trochę więcej. Styl autorki jest niezmienny, wciąż pisze lekko i swobodnie. Do książki chce się wracać, bo jest prosta i wciągająca. To, według mnie, jest jej największym sukcesem. Książka nie jest oczywista czy przewidywalna. Bohaterka mogłaby być troszkę mniej infantylna, ale jest to w pełni zrozumiałe, ze względu na jej wiek. Zdaje mi się, że właśnie do rówieśniczek głównej bohaterki najlepiej trafiłaby ta pozycja. "Skaza" jest przyjemna i jest typem niezobowiązującej lektury na trudne wieczory. Pod tym względem, mogę podpisać się pod nią rękoma i nogami - z serducha polecam.

Mimo, że Cecelia próbowała zerwać ze swoim wizerunkiem, to mi wciąż kojarzy się z ciepłą, wrażliwą blondyneczką. Przy tym, absolutnie, nie uważam, żeby było to coś złego. Udowodniła, że jest w stanie odnaleźć się obu gatunkach, przy czym bardziej pasuje do poprzedniego. Ten nowy jest zdecydowanie trudniejszy, bardziej wymagający. Jeśli chciałaby przy nim pozostać to wciąż jeszcze dużo pracy przed nią.



Lampiony, Katarzyna Bonda

23:27 0 Comments A+ a-


O Bondzie jest głośno. Głośno na tyle, że każdy kto chociaż w jakimś małym stopniu siedzi w temacie polskiej literatury - wie kim ona jest. Właściwie, to nawet nie musi. Wystarczy, że ogląda śniadaniówki albo ma internet i dogłębnie scrolluje facebooka. 
Katarzyna Bonda udziela tylu wywiadów i ma tak dobrze opracowaną promocję książek, że jeszcze zanim zapoznałam się z jej twórczością wiedziałam wszystko o tym jak tworzy, o czym tworzy i dlaczego to jest takie wyjątkowe. A jak przebiegła konfrontacja z oryginałem?

Na pierwszy ogień poszła najnowsza powieść - "Lampiony". To trzecia część serii o profilerce Saszy Załuskiej. Sasza została wysłana w delegację do Łodzi, by tam ustalić kto jest sprawcą zagadkowych podpaleń. Miesza się w to również podejrzenie o stacjonowanie w tym mieście oddziału ISIS, który szkoli zawodowych zamachowców. Tłem całej historii jest właśnie Łódź, która wbrew pozorom zamiast unosić się z wdziękiem na powierzchni, zapada się w coraz głębsze bagno przestępstw.. 
I tu się zaczynają schody przez które przejść było mi bardzo ciężko. Sam pomysł był w miarę okej, miał potencjał i w gruncie rzeczy to on mnie najbardziej zainteresował. Z kolei jego realizacja mocno mnie zirytowała. Wszystkie książki Bondy są długie. Nie wiem jak z innymi powieściami, ale w tej okazało się to jej piętą ahillesową. Historia została bardzo rozciągnięcia i przez jakieś sto stron ciężko mi było się w nią wbić, wczytać. Za dużo pobocznych wątków i za dużo postaci - wszystko się plącze i ciężko nadążyć za główną myślą autorki. Podejrzewam, że gdyby Bonda nie chciała za dużo, mogłoby być w miarę znośnie. Podstawową formę, nieco okrojoną ze zbędnych rozgałęzień, czytałoby się o niebo swobodniej i przyjemniej.

Nie można z kolei zaprzeczyć, że Bonda bardzo starannie przygotowuje się do swojej pracy i pisanie książek traktuje nie jako hobby czy formę zabawy, ale podchodzi do tego zawodowo. W "Lampionach" można zauważyć, że autorka mocno zgłębiła wiedzę na temat Łodzi. Zachwyciła się miastem podczas jednego ze spotkań z czytelnikami i tak powstał pomysł na osadzenie akcji nowej powieści właśnie tam. Nie przedstawia Łodzi jednoznacznie jako piękną, ale różnorodną. Nie bawi się w nudne, przytłaczające opisy. Pokazuje przekrojowość miasta poprzez inność mieszkańców. Łódź nie jest tylko tłem wydarzeń, ale kolejnym, ważnym bohaterem. Niemal czuć jak zmienia się wraz z rozwojem fabuły. 
Z kolei mam mieszane uczucia co do głównej bohaterki. Niby ciekawa - niepijąca alkoholiczka z dzieckiem, w specyficznej sytuacji uczuciowej, z zacięciem i fajną pracą. Zwyczajna, normalna - to w niej polubiłam. Jednak Sasza nie uzewnętrznia się, bardziej relacjonuje. Jej postać nie została na tyle pogłębiona, że mogłabym się z nią w jakiś sposób utożsamić i to trochę przeszkadza.
Drugim głównym bohaterem jest piroman i to on mnie rzeczywiście zaciekawił. Przez większość książki nie wiedziałam kim jest, ale z każdą stroną poznawałam go bliżej. W myśl zasady " wiesz jak? wiesz kto". Do kolejnych wniosków dochodzi się nie tylko przy pomocy analizy Saszy, ale również rozdziałów jemu poświęconych - czytelnik poznaje jego myśli, kroki, dowiaduje się co go dotyka i w końcu czemu podpala. 
Idąc tym krokiem rozwiązanie sprawy nie jest niczym zaskakującym i zwyczajnie wynika z całości książki. Chociaż można spodziewać się innej niespodzianki, która zapowiada kolejną część. To sprawia, że wiem, że dużym błędem było zaczęcie przygody "od środka". Znacznie łatwiej byłoby mi wdrożyć się w historię znając poprzednie perypetie bohaterki. "Lampiony" czyta się dość trudno jako odrębną, niezależną powieść. Zdarza się, że autorka wspomina o jakichś sytuacjach, ale zupełnie ich nie wyjaśnia nowemu czytelnikowi.
Ciężka do zgryzienia jest też sprawa stylu autorki. Posłużyła się stylizacją językową, która zamiast wprowadzić w odpowiedni klimat - irytuje. Jest przekombinowana na tyle, że w pewnym momencie zaczęłam się zastanawiać czy to celowe ironiczne zagranie czy nieudana zagrywka. To nie intryguje tylko wzbudza zażenowanie.

Czy Bonda to królowa polskiego kryminału? Wstrzymałabym się jeszcze z odpowiedzią na to pytanie. Na pewno nie jest nią w tej książce. Nie wyrwała się z ram klasycznego kryminału i niczym mnie nie zszokowała. Jedynie troszkę zmęczyła.

# Starsze pokolenie pisze: Wikingowie. Wilcze dziedzictwo, Radosław Lewandowski

15:55 0 Comments A+ a-

  

Poniższa recenzja miała być napisana już dawno, dawno temu…. Dlaczego tak długo leżała na dnie szuflady? Powodów było kilka, pomijając te osobiste, muszę przyznać, że bardzo długo czytałam “Wikingów. Wilcze dziedzictwo”. Potem równie długo biłam się z myślami i wciąż nie jestem pewna, co o tej pozycji myśleć.

Na początek – topór w głowę. Nie potrafiłam ogarnąć swoim umysłem nazw ani koligacji. Ogólnie mówiąc żargon skandynawski rozłożył mnie na łopatki.  Radosław Lewandowski postanowił, urozmaicić czytanie "Wilczego Dziedzictwa" - trudno tu szukać jednego bohatera. Jest ich kilku i muszę przyznać, że jest to w mojej ocenie trochę irytujące. Gdy zaczynałam nawiązywać jakąkolwiek nić porozumienia z bohaterem to księga się kończyła i zaczynałam od nowa…
Przykładowo pierwsza księga to losy młodego Wikinga Oddiego, który jest synem Asgota z Czerwoną Tarczą. Obaj wraz z kamratami udają się na misję do stormana Håkona Benløsa, któremu chcą zaproponować wspólny najazd na Duńczyków. Oddi, który jest raczej solą w oku niż krwią z krwi ojca, naruszy zasady gościnności, co postawi Asgota w trudnej sytuacji i zmieni los całej misji. Podsumowując to przydługie wprowadzenie, autor funduje nam co kilka stron nowego bohatera, czytamy losy Oddiego i już za chwilę śledzimy losy jego ojca, by potem znowu przeskoczyć na chłopaka. Potem spędzimy chwilę nad losem ich gospodarza tylko po to, aby za sekundę znaleźć się znowu w towarzystwie kogoś innego. Taki ping pong towarzyski.
Autor, nie tylko nie ograniczał ilości bohaterów,  geograficznie również miał rozmach, począwszy od  akcji w Norwegii i drobnych walk z Duńczykami, przenosimy się do Szwecji, aby uczestniczyć z naszymi licznymi bohaterami w wojnie domowej, a po licznych perturbacjach trafić do Hiszpanii czy Ameryki Północnej.

Pomimo, pewnych drażliwych kwestii, o których już wspomniałam,  jest w tej książce coś co mnie na swój sposób urzekło. Język, w jakim Radosław Lewandowski napisał powieść jest tak lekki i frywolny, były momenty gdzie uśmiech nie schodził  mi z twarzy. Od pierwszych stron książki, wręcz namacalnie można poczuć fascynacje Lewandowskiego tematem Skandynawii, wikingów oraz fantastyki i to mnie do niej w ostateczności przekonało, bo uwielbiam ludzi z pasją. Radosław Lewandowski bez dwóch zdań taką pasję ma, możliwe, że niektórzy bedą tą pasją przytłoczeni, ale uważam, że warto podjąć to ryzyko. Chociażby po to, aby poczuć ta energię ludzi, którzy szli na spotkanie śmierci z honorem i uśmiechem na twarzy. Szaleńcza odwaga, żądza władzy, ciekawość świata, gorąca miłość to wszystko składa się na legendę Wikingów. Muszę przyznać, że mimo tego, że książką zainteresowałam się tyko dlatego, że opisem nawiązywała do legendy Thora i mitycznej krainy Asgardu i wielkiego Odyna (jestem ogromną fanką Marvelowskiej wersji tej skandynawskiej legendy) to mimo wszystko, z ogromnym zdziwieniem przyznaje, że książka mi się spodobała i z czystym sumieniem polecam, jako lekturę na długie jesienne wieczory.

#Starsze pokolenie pisze : Pamiętnik z przyszłości, Cecelia Ahern

18:33 0 Comments A+ a-



Z odległej przeszłości pamiętam, że czytałam "PS:Kocham Cię" Cecelii Ahern. Zarówno książka, jak i późniejsza ekranizacja, wywarły na mnie pozytywne wrażenie. Miałam też przyjemność czytać "Love, Rosie". To by w jakimś stopniu usprawiedliwiało moje rozczarowanie "Pamiętnikiem z przyszłości". Historia młodej Tamary Goodwin na pewno nie jest tym, czego mogłabym się spodziewać po tej autorce.
Wypadałoby jednak, żebym zaczęła od początku, a rozczarowania zostawiła na koniec.

            Tamara od pierwszych stron jest kreowana na rozpieszczoną jedynaczkę. Po samobójstwie ojca, dziewczyna wraz z matką tracą prawie cały dobytek. Bohaterka jest zmuszona do przeprowadzki na wieś do swojego wujostwa. Ten etap książki to niekończące się monologi Tamary. Irytująca retrospekcja utraconego cudownego życia rozkapryszonej córeczki jest przeplatana jedynie narzekaniami na obecną egzystencję. To ponad siedemdziesiąt stron ogromnej nudy bez dialogów. Tamara bardzo mnie męczyła okazywaniem na każdym kroku swojego niezadowolenia. Strasznie ciężko czytało mi się te strony.
            Druga część książki jest zdecydowanie lepsza. Odnosi się wręcz wrażenie jakby stery nad pisaniem książki przejęła zupełnie inna osoba. Momentem zwrotnym jest znalezienie przez Tamarę zamkniętej księgi w objazdowej bibliotece. Zaczyna się akcja i pojawiają się nowe postacie m.in. zabawna siostra Ignacjusz i Wesley. Nowe osoby nadają kolorytu książce. Siostra Ignacjusz wspiera Tamarę w rozwiązaniu tajemnicy związanej z pamiętnikiem. Okazało się bowiem, że główna bohaterka ma w swoich rękach książkę, w której zapisuje się jej przyszłość. Na szczęście-nieszczęście opisuje tylko najbliższą przyszłość. Tamara ma możliwość dowiedzenia się o rzeczach o których w rzeczywistości nie powinna mieć pojęcia. Dzięki tym zapiskom rozwiązuje również wiele tajemnic… Ale nie będę zdradzać całej historii. Szkoda tylko, że mimo całkiem zachęcającej fabuły końcówka okazała się dość banalna.

Narracja jest prowadzona z punktu widzenia nastolatki i ta grupa odbiorców powinna być najbardziej z tej książki zadowolona. Ja niestety nie miałam do niej cierpliwości. To nie tak, że nie da się jej przeczytać, jednakże zwyczajnie oczekiwałam wzruszenia i porywającej akcji. Mimo całej negatywnej opinii, uważam, że Cecelia Ahern tworzy historię, która ma ogromny potencjał, bo kto z nas nie chciałby takiego pamiętnika? Co byście z taką wiedzą zrobili pozostawiam Waszej wyobraźni. Czy zaoszczędziłoby to kłopotów i pozwoliło pozbyć się problemów? Pytanie : co by pozostało? Może nuda i zero niespodzianek…

Zamknij okno, wieje chłodem

21:20 0 Comments A+ a-








Niestabilne wieże chwiejące się od podmuchu słów. Chłód w domu, niczym od wiatru krzyczącego z okien. Tykające bomby, zakompleksione spojrzenia i pewność siebie bliska zeru. 

- Wiesz jak się zobaczyły nie bardzo wiedziały co ze sobą zrobić. Stały, nieco skrępowane. Kasia nie ma telewizji, internetu, komputera, nie ma rodzeństwa, nie ma sąsiadów. Zaproponowałam, żeby pojeździły na rowerach. Wyciągnęła więc swój - mały i czerwony. Marta na takim uczyła się jeździć. Same znalazły sobie zabawę. Ona jest tam taka samotna, Kropko. Nie ma z kim się bawić. Jest zostawiana sama sobie. Mama, babcia - one traktują ją z dystansem. Trochę chłodno. Niechciane dziecko z przypadku, które trafiło w zły moment.
A ona czeka, ciągle czeka. Żyje z zegarkiem w ręku. Ośmiolatka. Wyczekuje godziny w której mama kończy pracę i biegnie zrobić jej kawę. Ona wypije ją później, jak zwykle zimną, trochę marudząc. Kasia pokazała mi małą muszelkę. Byłaś nad morzem? - spytałam. Nie, tata mi przywiózł. Nie wiem, jak często widzi tatę. Rzadko, patrząc po tych zagranicznych ojcach. Choćby chcieli, są za rzadko.
W klasie też trzyma się na uboczu. Obecna, ale wycofana. Nie wychyla się, choć łapie z uśmiechem przejawy zainteresowania jej osobą. Ostatnio jak ją widziałam cała klasa biegała po boisku, a ona siedziała przy krzaczku z psem-zabawką. Spytałam Marty czy nie uważa, że Kasia jest trochę samotna. Nie, mamo. Na pewno nie. Ona po prostu taka jest. Cholera, chyba dobrze mi z tym, że ona jeszcze tego nie widzi.

Pocieszyłam ją zapewniając, że sama Kasia też pewnie sama tego jeszcze nie zauważa. Mader płakała, a broda jej drżała. Wiedziała, że Kasia to nie samotnik z wyboru. To nie ponadprzeciętny indywidualista, tylko przeciętne dziecko szukające uwagi.

Pamiętam Bartka z podstawówki. Zawsze był tym cichym i nic nie mówiącym, choć zawsze siedział w grupie. W trzeciej klasie dostał trójkę, a mała grupka dziewcząt (łącznie ze mną) uznały, że potrzebuje naszego przytulenia i pocieszenia. Darzyłyśmy go głośnymi zapewnieniami, że to nic i jest dobrze. A on tyko cicho siedział zalewając się łzami. Z biegiem lat nie wiele się zmieniło. Chłopacy podśmiewali się z niego, że to ta cicha woda, która rwie brzegi. Często wypominali mu sytuację, gdy dopadł klasowego kolegę i bił go, kopał z furią i łzami w oczach. Nie widział nic oprócz leżącego Huberta, któremu zadawał kolejne ciosy, bo pozwolił sobie na jeden żart za dużo. Gdy o tym wspominali Bartek podrywał wówczas zaskoczony głowę i uśmiechał się nic nie mówiąc. Bo tak robił zawsze.

Brak poczucia więzi z najbliższymi, wykluczenie - na poziomie klasowym, grupowym czy nawet rodzinnym - to problem o którym się nie mówi. Z nim trudniej walczyć niż z przemocą. Badania dr. Agnieszki Wilczyńskiej z 2013 roku dowodzą, że aż 65 procent nastolatków doświadczyło któregoś z rodzajów wymienionych przeze mnie wykluczeń i boją się odrzucenia, które może ich spotkać w przyszłości.
Reakcja odrzuconych zwykle nie jest natychmiastowa. Tym bardziej, gdy skupimy się na odrzuceniu w rodzinie. Poczucie niekochania i nie okazywane zainteresowanie przeradzają się w długofalowe skutki, które budzą się z czasem.
W pierwszych trzech latach życia kształtuje się nasz mózg - o tym jakie bodźce go w tym czasie stymulowały dowiemy się dopiero później. Z dziecka bitego, poniżanego, zaniedbywanego czy dziecka, które nie było otaczane czułością nie może się rozwinąć osoba śmiała, w pełni świadoma swojej wartości, ufająca innym i kochająca życie.


Idealnie odzwierciedla to eksperyment Harrego Harlowa. Umieścił on w klatkach małe małpki, a wraz z nimi dwie atrapy matek. Jedna szmaciana, druga druciana. Małpy zdecydowanie częściej udawały się do szmacianej matki, niezależnie od tego, która z nich miała mleko. W czasie zagrożenia to do niej podbiegały, a gdy zostały zamknięte w nieznanym pomieszczeniu to do niej kierowały swoje pierwsze kroki. Poszukiwały one ciepła, bliskości i kojącego dotyku. Badanie uzmysławia, że aby wychować zdrowe, szczęśliwe dziecko nie wystarczy zaspokoić jego podstawowych fizjologicznych potrzeb. Równie ważny jest fizyczny kontakt, czułość, poczucie bezpieczeństwa. Eksperyment Harlowa pokazał również, że małpy, które były wychowywane z atrapą i nie doświadczyły matczynego ciepła, przekładały te emocje na własne dzieci. Nie interesowały się swoimi małpami, były nawet w stanie je zabić. 

Autorzy Amerykańskiego Suregon General's Report piszą :
"Słabe więzi społeczne prowadzą do podejmowania zachowań przemocowych częściej i o znacznie większym nasileniu niż przynależność do gangów, ubóstwo czy narkomania." 

Brak czułości w rodzinie przekłada się na skrywanie swoich emocji we własnym zamkniętym światku, bo nikt nigdy nie nauczył ich okazywać. Nie przytulał spontanicznie, nie płakał, nie całował w nos na dobranoc. Nie rozmawiał o dwóch najważniejszych słowach świata i kilku nieco mniej ważnych. W takim wypadku emocje się nawarstwiają. Układa się wieżę uczuć. Żal, smutek, ból, złość. Dochodzi do przeniesienia agresji, która wybuchnie z dużym opóźnieniem lub zostanie przeniesiona na inną osobę. Ile wież już runęło? Te też runą, bo brak im solidnego fundamentu...




Ronald Russel, brytyjski polityk, pięknie pisał o tym należy postrzegać dziecko i wychowywanie go. W kilku prostych słowach, pokazał, że to co robimy dziś nieodzownie łączy się z przyszłością. To, że dzisiejszy człowiek to wczorajsze dziecko.






Nie oddam szczęścia walkowerem, Agnieszka Jeż i Paulina Płatkowska

23:06 0 Comments A+ a-


Kobiety po trzydziestce mają nieszczęśliwe związki. O ile je mają. To taka magiczna sprawa. Budzisz się pewnego dnia z wytatuowaną na czole krągłą trzydziestką, obracasz się na drugi bok i masz dwa wyjścia : albo widzisz faceta którego nie jesteś w stanie dotknąć nawet kijem, albo widzisz wolną przestrzeń. W każdym razie o szczęście musisz walczyć. Chyba, że oddasz je walkowerem.

Jest Magda i jest Jagoda.
Magda to zdradzona, rozwiedziona matka katoliczka. W zawrotnym tempie zakochuje się w żonatym mężczyźnie i targają nią szalone wątpliwości czy to tak wypada, czy można... Ona? Tak szybko? Z nim? Coś tu się gryzie...
Jagoda jest tak załamana swoim związkiem, że przy pierwszym uniesieniu postanawia obdarzyć pocałunkiem jednego z kolegów i zauważyć w nim miłość swojego życia. Z czasem dochodzi do wniosku, że ciągnęło ją do niego już dawno temu, ale nie dopuszczała do siebie takiej myśli. Jej wątpliwości są chyba nieco większe... Zdradzać męża bez próby wskrzeszenia iskierki dawnej miłości?

Dziewczyny spotykają się w jakimś niszowym lumpeksie w którym czują się wyzwolone niczym łanie na łące. Nie miały ze sobą kontaktu od kilku dobrych lat, jednakże łączyła je kiedyś tak silna przyjaźń, że następnego dnia zwierzają się sobie mailowo ze zdrad, miłości, dzieci i paskudnej pracy. Na nowo połączyła je najwidoczniej niezwykle silna nić porozumienia. Obie szukają szczęścia i zamierzają o nie walczyć. Na każdym kroku zadają sobie jednak pytanie: gdzie są granice? Wiedzą, że nie wypada już im tyle co wolnym od związków i dzieci dwudziestolatkom, że mają za sobą doświadczenia, które do czegoś je zobowiązują. Przynajmniej do bycia odpowiedzialną za swoje czyny i ostrożną w ufaniu ludziom.
Chwilami odnosiłam wrażenie, że przyjacielsko dorzucały sobie wzajemnie oliwy do ognia. Bały się czy ich decyzje są prawidłowe, więc  zapewniały drugą w jej przekonaniach. Skutek? Mniejsze wyrzuty sumienia. Przecież ona też nie jest święta. Łatwiej jest popełniać błędy i ryzykować, kiedy się wie, że druga osoba robi dokładnie to samo. 

Książka została napisana przez dwie kobiety. Nigdzie nie jest to powiedziane, ale domyślam się, że każda z nich odgrywała rolę poszczególnej bohaterki. Jedną była Magda, a drugą Jagoda. Znakomity pomysł na przedstawienie całkowicie odmiennych charakterów. Niestety często obie kobiety mi się myliły, a dany zabieg wcale nie urozmaicił mi lektury. Maile zarówno Jagody, jak i Magdy były przepełnione wzniosłymi słowami - co swoją drogą sprawiało, że się uśmiechałam z rozmarzeniem. Dłuższa forma wypowiedzi zawsze daje możliwość większej ekspresji, zamienienia swoich myśli w słowa i pokierowania ich do odpowiedniej osoby. W dobie dzisiejszego krótkiego i szybkiego przekazu informacji, listy i maile to gatunek na wymarciu. A ja nad tym głęboko ubolewam. 

Problemy bohaterek są o tyle bliskie czytelnikowi, że sprowadzają się do prostego pytania o prawidłowość podjętych decyzji i o to co im wypada, a  co nie. Czy mogą walczyć o swoje szczęście kosztem innych? Łatwiej krzywdzi się bliskich czy obcych? 
Bohaterki czasami mnie irytowały, ale to można odebrać niejako za plus książki. To znaczy, że ich zachowania pobudzały moje emocje i mogłam zmierzyć się ze moim wewnętrznym Ja i tym co w moim mniemaniu jest dobre, a co nie. Można też to odebrać za zwykłą irytację i nie drążyć tematu. 

Książkę wrzuciłabym do worka razem z innymi typowymi polskimi romansidłami, wyróżnia się jedynie niekonwencjonalnym sposobem napisania. Autorki dobrze wiedziały do kogo chcą trafić i co chcą sprzedać, obie pracują w branży wydawniczej, więc są doskonale świadome tego co Polki lubią czytać. Ja od jakiegoś czasu utwierdzam się w przekonaniu, że nie jestem statystyczną Polką i to jest jakieś usprawiedliwienie na to, że książka mi się zwyczajnie nie spodobała. 


#Starsze pokolenie pisze : Zimowe Panny, Cristina Sanchez-Andrade

20:25 0 Comments A+ a-

Dwie siostry powracają do małej wioski Tierra de Chá. Obiecały sobie , że zachowają w tajemnicy wydarzenia z czasów swojej nieobecności w wiosce. Wracają do domu dziadka, z którego musiały uciekać jako małe dziewczynki. Historia sióstr umiejscowiona jest w  latach pięćdziesiąteychubiegłego wieku.
Mieszkańcy wioski mają również swoje tajemnice i powrót sióstr kładzie się cieniem na spokojnej egzystencji wioski, siostry mimo swojego początkowego odizolowania, nie chcą się wyróżniać z tłumu i postanawiają się zaprzyjaźnić z mieszkańcami. Powoli Zimowe Panny, czyli Seladina i Dolores odnajdują swoje miejsce, jednak nikt z mieszkańców nie chce rozmawiać z nimi o ich dziadku, don Reinaldzie. W toku opowieści, dowiadujemy się, że wydarzenia jakie miały miejsce w trakcie wojny mają związek z dziadkiem, a konsekwencje tego ponoszą siostry. Don Reinaldo wykupił od wszystkich mieszkańców wioski ich mózgi, każdy z mieszkańców wioski jest przekonany, że siostry są w posiadaniu umów, które dziadek zawarł z mieszkańcami. Odkryjemy powoli tajemnice i pokrętne historie życiowe mieszkańców,  również sekret sióstr, który skłonił je do powrotu do zabitej dechami rodzinnej wioski.
Powieść jest bogata w wyraziste sylwetki bohaterów, które mogą budzić odrazę lub współczucie. Jest tu i ksiądz - egoista, dentysta zarabiający na wstawianiu zębów (zębów, które wyrywa wcześniej zmarłym) oraz miejscowi gospodarze, ciężko pracujący i szukający nowych plotek. Dziwny jest świat stworzony przez Cristine Sánchez-Andrade, stojący na pograniczu jawy i snu. Świat, który zupełnie do mnie nie przemawia. Zimowe panny, Saladina i Dolores są kobietami w średnim wieku, łączy je silna więź emocjonalna (wręcz daleka od wszelakich norm przyjętych w środowisku), ich wzajemne relacje i wręcz skrajne aspiracje życiowe, powodują ich wzajemną destrukcję. 
Powieść „Zimowe panny” Cristiny Sanchez – Andrade to książka, która do mnie nie trafiła, nie przekonał mnie wykreowany klimat ani historie. Jest to książka, którą na pewno zapamiętam, tylko po to, aby do niej nie wracać.
Zastanawiam się, co takiego jest w tej powieści, że aż tak mnie odstraszyła,  mroczne tajemnice opisywane w tej książce budziły we mnie odruch odrzucenia. Były tak sprzeczne z moim poczuciem przyzwoitości, kręgosłupem moralnym i jeszcze zdrowymi zmysłami, że po prostu bardzo trudno mi się ją czytało.
Powieść w moim przekonaniu została napisana w sposób duszny i męczący. Może taki był zamysł autorki, aby podkreślić mroczny klimat, jeżeli tak to moje gratulacje w 100% odniosła sukces.
Autorka zebrała mnóstwo pozytywnych opinii krytyków hiszpańskich, w związku z tym należy z góry założyć, że nie mam pojęcia o czym mówię skoro wielcy tego świata piszą inaczej. A najlepiej przekonać się o tym, wyrabiając sobie własną opinię.

#Starsze pokolenie pisze : Czerwień, Kathryn Taylor

15:28 0 Comments A+ a-



Książka "Barwy miłości" jest powieścią erotyczną. Czy lepszą od "50 twarzy Grey'a"? Nie wiem, bo tej drugiej nie czytałam, dlatego jeżeli ktoś liczył na pikantne porównania to niestety się zawiedzie.
Przyznaję, że w swoim niekrótkim życiu przeczytałam kilka harlequinów (poważnie) i w mojej opinii wielkiej różnicy nie ma. Bardziej rozbudowana fabuła, lżejsze pióro i bardziej pikantne sceny seksu, ale to wszystko już było i nie raz jeszcze będzie.

Grace Lawson główna bohaterka, przybyła do Londynu, gdzie ma odbyć trzymiesięczną praktykę w znanej korporacji. Dziewczyna już na samym początku, popełnia gafę, co oczywiste  rzuca się w oczy swojemu szefowi. Romans pomiędzy szefem a podwładną? Hmm, gdzieś to już słyszałam... 
Szef, Jonathan Huntington jest oczywiście bogaty, oczywiście tajemniczy i nie może być inaczej  -bardzo seksowny. Pomiędzy bohaterami od samego początku jest chemia i napięcie o które autorka w bardzo profesjonalny sposób dba. Grace całym sercem walczy o uczucia Jonathana, na przeszkodzie stoi jednak jego przeszłość i nie rozwiązane konflikty rodzinne.

W pierwszej części autorka zapoznaje nas z bohaterami, jest to spokojna narracja budzącego się romansu, pełna jest zarówno obaw dziewczyny przed zaangażowaniem. Romans wybucha dopiero w drugiej części. Ta połowa książki jest bogata w erotyczne opisy, tym bardziej ogromny ukłon w stronę autorki za równowagę pomiędzy zmysłowością, a codziennością. Więcej nie zdradzę, abyście mieli co czytać. 
Z mojej perspektywy książka okazała się nudna w swojej przewidywalności, składały się na to za bardzo oczywiste rozwiązania fabuły. Pomysł na książkę może nie wnosi niczego nowego, nie po raz pierwszy to się zdarza, ale lekki styl pisania Kathryn Taylor pozwali Wam w sposób łatwy i przyjemny spędzić popołudnie na lekturze. 
Powieść Kathryn Taylor poleciłabym osobom, które nie są uprzedzone do literatury erotycznej i nie przeszkadza im powielanie schematów, jedyne co lubię w takich powieściach to pewność, że wszystko się dobrze skończy, przynajmniej z mojego punktu widzenia.

#Starsze pokolenie pisze : Wiek cudów, Karen Thompson Walker

17:57 0 Comments A+ a-


Świat się zmienia, nastąpiło spowolnienie. Każdy dzień staje się dłuższy, równowaga pomiędzy dniem a nocą się zaciera. Podłoże zmian jest „naturalne” i związane ze spowolnieniem ruchu obrotowego Ziemi. Konsekwencje są nieodwracalne: osłabienie siły grawitacji i pola magnetycznego, choroba grawitacyjna, burze słoneczne, pożary, trzęsienia ziemi, niebezpieczne promieniowanie. 

Powieść bez wątpienia można uznać za atrakcyjną literaturę pod względem pomysłu na książkę. Minusem dla mnie, chociaż jak przypuszczam był to zabieg literacki, jest sposób prowadzenia fabuły, powolny, momentami ocierający się o skrajne spowolnienie akcji. Autorka przedstawia wizję końca świata jako długotrwały proces, który skazuje ludzi na powolne czekanie na śmierć, bo to, że ona nastąpi jest pewne.

Połączenie dramatycznych okoliczności przyrody i okresu dojrzewania głównej bohaterki budził we mnie pewien dysonans, jednak zabieg ten spowodował, że katastroficzne wizje końca świata w połączeniu z niewinnym wiekiem dojrzewania (pierwsza miłość, pierwszy pocałunek) pogłębił w moim mniemaniu dramatyzm sytuacji.
Narratorką jest jedenastoletnia Julia, która jest raczej outsiderką w szkole, spowolnienie jeszcze bardziej izoluje ją od „świata”. Powieść jest utrzymywana w formie pamiętnika nastolatki o katastroficznej wizji świata. Julia opowiada o rożnych sposobach adoptowania się ludzi do nowych okoliczności. Matka głównej bohaterki popada w chorobę, tzw. syndrom spowolnienia, ojciec natomiast udaje, że nic się nie zmienia. Sytuacje ekstremalne to sprawdzian dla ludzkich charakterów, coś co na początku jest problemem po czasie okazuje się naturalne, Przyzwyczajenie to druga natura, ale czy na pewno?
Kiedy wydłuża się doba, rząd podejmuje decyzję o trwaniu przy czasie zegarowym, lecz są ludzie, którzy postanawiają żyć w zgodzie z rytmem dnia  z tzw. czasem prawdziwym. 
Następuje społeczny rozłam, rzecz z pozoru błaha, a staje się źródłem sąsiedzkich konfliktów i dramatów. 
Julia przeżywa utratę przyjaźni z Hanną, nieśmiałe uczucie do Setha, chłopca jeżdżącego na deskorolce. Seth przeżywa śmierć swojej matki, ucieczkę w pracę swojego ojca,  jest równie samotny jak Julia.


„Wiek cudów” zaliczam do powieści, które nie poruszyły mnie na początku czytania, odniosłam wręcz wrażenie, że nie jest to książka dla mnie. Przekonała mnie jednak uniwersalność przesłania, którą można odnaleźć w powieści - przede wszystkim o trudach dojrzewania. Koniec świata czuć na każdej kartce jednak w tle dzieją się mniejsze dramaty, dramaty dnia codziennego, które też trzeba przetrwać. 


Samotność to jest ta prawda o której nie chcemy czytać, równie nieuchronna jak koniec świata. 
Co nam pozostaje, a pozostaje nam zawsze to nadzieja. 

"Amber" Gail McHugh

17:23 0 Comments A+ a-


Rzadko łapię za romans, zwyczajnie nam nie po drodze. Wolę emocje zdecydowanie różne od tych, które proponuje mi ten rodzaj książki. Jednak, gdy już za niego łapię, gdy mam ochotę przeżyć coś zupełnie szalonego, spontanicznego i nieprzewidywalnego chcę, żeby to było coś, co mnie rzuci na kolana. Czasami każdy tego chce. 
Prawdziwy romans powinien mieć w sobie tę nutkę magii, która sprawia, że zasypiamy z nadzieją na własnego księcia z bajki. Prawdziwy romans zamyka się w środku nocy z gniewem wściekłej kobiety, bo skończyło się coś, co zajmowało przez ostatni czas wszystkie nasze myśli. To prawie jak zakończenie związku!
Jednak przede wszystkim romans, który chce się przeczytać powinien wciągać czytelnika od pierwszej strony, oddziaływać na myśli, emocje i działania... 

Czy takie jest "Amber" Gail McHugh? Zdecydowanie. Znajdziemy tam wszystkie przeze mnie wymienione cechy i wiele więcej. Przede wszystkim trzeba pamiętać, że romans zazwyczaj opiera się na sporej ilości banału i tak jak przeczytałam już kilka romansów, tak jeszcze nigdy nie udało mi się uniknąć tej cechy. Ważne jest jednak to czy autorka potrafi wydobyć z tego banału coś fajnego. McHugh się to udało. Można to przewrotnie nazwać "dobrym banałem". 

Amber zaczyna studia, ale sam ten fakt nie jest nam do niczego potrzebny, bo ważniejsze jest o kogo się potyka pierwszego dnia na uniwersytecie, kto zaczyna wulgarnie ją podrywać, a kto obiecuje długi serialowy seans. W każdym razie Amber poznaje dwóch, zupełnie różnych chłopaków. Dwójka przyjaciół. Pierwszy to wytatuowany, typowy bad boy. Drugi to zielonooki romantyk ze snów. Każdy w nich ma w sobie coś co ją pociąga i nie potrafi dać spokoju. Wiąże się z jednym, a flirtuje z drugim. Fabuła, jak mówiłam, dość banalna, wiele późniejszych elementów też jest nieco sztampowych jak chociażby sami bohaterowie. Każdy z nich ma za sobą bardzo przykrą przeszłość, to mocno wpływa na ich zachowania, relacje z ludźmi i wszelkie wybory. Przez to łączy ich również szalona teraźniejszość.

"Amber" rozpoczyna się typowo i mało wyraziście, kończy się jednak z wielkim przytupem. Okazało się, że McHugh przygotowała niespodziankę, przebijając zdecydowanie "Collide". Porównując te dwie książki, ma się wrażenie, że pisały je dwie zupełnie różne osoby. Przy "Amber" jej debiut wydaje się bardzo poprawny i delikatny. Słowa, którymi romans jest opowiadany, były początkowo subtelne, by wywołać nieśmiały uśmiech nieświadomej czytelniczki. Z czasem jednak zaczynają być nieokiełznane i namiętne. Agresywnie burzą wszelkie nasze zasady i reguły, rozbudzając emocje do czerwoności i prowokując do takich myśli jakich nigdy byśmy się po sobie nie spodziewali. Tak właśnie pogrywa z nami Gail McHugh, początkowo delikatnie podpuszcza, a potem atakuje nas z całą siłą. 

Gdy przekłada się kolejną kartkę książki, a emocje wariują bardziej niż w głowie głównej bohaterki, wie się, że to był dobry wybór. Gail McHugh stworzyła powieść, która od początku do końca zadziwia oraz prowokuje – samą fabułą, postaciami i słowami agresywnymi i namiętnymi. Każda strona kipi od emocji, uczucia buzują i wzrastają wraz z każdym kolejnym rozdziałem. To szokująca powieść w którą niebezpiecznie łatwo się wkręcić. Do tego stopnia, że zakończoną książkę zamyka się z wypiekami na twarzy i drżącymi dłońmi w środku nocy. Z tylko jedną myślą w głowie – „Chcę więcej”.

Sekta Egoistów, Eric-Emmanuel Shmitt

16:22 0 Comments A+ a-


Pierwsze co się rzuca w oczy w tej książce to to, że Schmitt trochę (bardzo) zniekształcił pojęcie egoizmu. Zaczęłam czytać książkę w której miałam znaleźć egoistę z kwi i kości, trochę przestrogi dla ludzkości i fajną historię, skończyłam czytać książkę o wymyślonej filozofii której wyznawca wierzy, że tylko on istnieje na świecie, a cała reszta natomiast jest tylko snem. 
Cała teoria jest śmieszna i bliska szaleństwu, w przeciwieństwie do książki. 

Gerard, znudzony ludźmi badacz, podczas setnego przesiadywania w bibliotece natrafia w książce na wzmiankę o sekcie egoistów. Jest zafascynowany, bo podobne do opisywanego uczucie towarzyszy mu od jakiegoś czasu. Porzuca pracę i wszystkie obowiązki, by krążyć po europejskich bibliotekach w poszukiwaniu kolejnych informacji na temat filozofii i tajemniczego Gasparda - założyciela sekty. Większość książki składa się z fragmentów, które odnalazł Gerard. Sama jego postać wydaje się być poboczną, dopiero na końcu książki jego obecność staje się rzeczywiście ważna. 

Podobno ta książka pyta o bardzo ważną rzecz, tj o to co tak na prawdę w życiu jest najważniejsze : osobiste szczęście czy budowanie więzi z ludźmi? Prawdę mówiąc w ani jednej chwili nie odczułam, żeby książka skłaniała mnie do tego pytania. A właśnie dlatego zaczęłam ją czytać. Myślę, że egoizm to spory problem, a w ten sposób skonstruowane pytanie jest szalenie pasjonujące. Spróbujcie sobie na nie odpowiedzieć. Dlatego liczyłam na to, że Schmitt da mi do myślenia i nie pozwoli spać, tak samo mocno jak pobudzał moje myśli przy "Oskarze i pani Róży". Eric porusza w swoim książkach trudne tematy egzystencjalne. "Sekta egoistów" to jego debiut, który został mocno przerysowany. Zdaje mi się, że wplótł do prozy za dużo filozofii, trochę przeintelektualizował fajne treści. To jest opowieść o ciekawej konstrukcji i fabule, z niebanalną intrygą, ale mimo wszystko to nie jest to czego oczekiwałam. 
Czekałam na trochę pouczenia, bo egoizm dzieli się na ten dobry i ten zły. We wszystkim trzeba umieć znaleźć umiar, umieć przystopować i umieć sobie przyznawać pewne prawa bez poczucia winy. Współczesna cywilizacja wymaga od nas nieco zdrowego egoizmu. Jesteśmy wciąż wtłaczani w kolejne schematy, a egoizm może być formą walki o siebie, formą obrony i wspierać rozwój osobisty. O czym jeszcze chciałam czytać? O tym, że czasem właśnie tego egoizmu musimy się pozbyć. Zdobyć się na altruistyczne zachowania i pomyśleć o drugim człowieku. 
Schmitt dał mi po prostu dobrą książkę, ale niestety bez głębszego przesłania. 

#Starsze pokolenie pisze : Księga życia, Gregory Samak

15:04 0 Comments A+ a-


Powieść Gregory’ego Samaka Księga życia, to historia o ponad siedemdziesięcioletnim Eliasie Einie. Jest ona zakorzeniona we współczesności, jednak opiera się na wątkach z różnych okresów historycznych. Znajdują się tam też wątki... paranormalne. Księga życia pełna jest nawiązań do  historiiale w sposób bardzo niekonwencjonalny. Odkrywa przed nami alternatywną wersję wydarzeń, które mogłyby zmienić dzieje naszego współczesnego życia.
Nowy bieg historii rozpoczyna się, gdy Elias na emeryturze kupuje dom w Braunau nad rzeką Inn. Nie wiadomo do końca dlaczego resztę swoich dni chce przeżyć w tym miasteczku w którym urodził się Adolf Hitler. Elias jest samotny, najbliższą rodzinę stracił w czasie drugiej wojny, pozostał tylko on i jego siostra, która również umiera po wyprowadzce brata z Wiednia. Oboje nie mieli dzieci, więc Elias pozostaje sam na świecie. Spędza dni na rozmyślaniu o schyłku swojego rodu, aż do chwili gdy w swoim domu odnajduje niezwykłą bibliotekęw której ktoś ukrył tytułową księgę, a właściwie księgi, gdyż jest ich nieskończenie wiele. Księgi w owej bibliotece zawierają wpisy dat narodzin i śmierci wszystkich ludzi jacy żyli i którzy się dopiero narodzą.
Od tego momentu każdemu z Was wyobraźnia zacznie działać na najwyższych obrotach. 
Aby nie zdradzać całej tajemnicy powiem tylko, że księgi przenoszą w czasie, ale to od nich zależy w którym miejscu i w jakim czasie umiejscowią posiadacza księgi.  Fascynująca moc możliwości… Może zmienić bieg historii świata, ale również los jego bliskich i jego rodu. Ale za jaką cenę?
Oprócz Eliasa mamy możliwość poznania  wielu innych barwnych bohaterów: tajemniczego Gustava Sofa, który zachęca Eliasa do gry w szachy - rozgrywek na wagę życia. Moje serce skradł Thomas, sierota z Europy Wschodniej, błąkający się po Braunau, który uwielbia czytać. Gustaw i Thomas odgrywają istotną rolę w całej historii. Czarne charaktery też są, ale pozwolę wam zapoznać się z nimi osobiście, bo tworzą zadziwiającą mozaikę, która doprowadziła mnie do pewnej ważnej myśli. Nie ma dobra bez zła i zła bez dobra. 
Księgę życia jest powieścią uniwersalną i ponadczasową, a miasteczko Braunau możemy zamienić na każde inne. Uczucia nietolerancji, empatii, nienawiści i miłości są poza czasem.

Życzę Wam miłej i fascynujące podróży w czasie. 

Obsługiwane przez usługę Blogger.

Szukaj na tym blogu